Odpowiedź na pytanie dlaczego zazwyczaj bywa skomplikowana. Bo lubię, lubię to wyzwanie jakim jest uchwycenie momentu, widoku, zatrzymania życia w kadrze. Bo to puzzle, rozgrywka, gdzie połączyć w jedno trzeba czas, światło, ostrość, kompozycję kadru a efekt zawsze jest podobny, podobnie niedoskonały, czasami tylko trochę mniej tą niedoskonałość widać. No bo tu można było jednak bardziej doświetlić, jednak włączyć lampę błyskową, jednak użyć blendy zamiast odbijać od sufitu, jednak bardziej przesunąć, jednak dać większą głębię, jednak, jednak, jednak …. Ale i tak w momencie gdy się przegląda te ułomne dzieła po jakimś czasie, teraz już po dziesięcioleciach czasami, przywołują one te chwile, którym towarzyszyły. I budzi się ochota, by znowu iść i chwytać to co teraz przemija obok, zbackupować kolejny kawałek życia.
Zaczęło się bardzo prozaicznie, tata miał Zenita E, którego w młodości przejąłem we władanie. Oczywiście, że chciałem fotografować, zawsze to była atrakcja, tym bardziej w PRLu i tym bardziej interesująca, im mniej powszechna. Trochę próbowałem robić tu i ówdzie, niewiele z tego jednak wychodziło, światło ustalało się bardziej na czuja (światłomierz był taki trochę na chybił trafił, ale jednak był), przesłonę i czas naświetlania manualnie. Jedynie z ostrością problemów nie było, choć i to nie do końca, ale miarkę odległości jakoś w oku zawsze miałem.
Jako już osobnik już dorosły kupiłem zwykłą „małpę” i korzystałem znacznie częściej niż z Zenita. Łatwiej było zabrać ze sobą w podróż czy na wakacje, zdecydowanie łatwiej robić zdjęcia – kompozycja (o której wtedy pojęcia nie miałem), pstryk i gotowe.
I trwałby pewnie ten stan umałpowienia znacznie dłużej, gdyby nie jedno szczególnie ładne zdjęcie na wyjeździe w Alpy gdzieś nad jeziorem Bodeńskim zrobione. Powiększone do 30×40, by je oprawić w ramkę i powiesić na ścianie, pokazało ogrom niedoskonałości optyki „małpki”.
Po długich nocach poświęconych przekopywaniu internetu, ocenianiu który sprzęt lepszy, zestawianiu parametrów technicznych itp. itd. zapisałem się do klanu Canona (Canon, Minolta, Nikon, Pentax, może jeszcze Leica czy Hasselblad, miały wśród fotografów swoich wyznawców, wyznających kult jedynego słusznego systemu, przekonujących obowiązkowo wyznawców innego do przewag swojego. Wojen strasznych i krwawych nie toczono jednak, można było jak najbardziej wspólnie przy słomkowym napoju pogadać) kupując EOS300, bardzo amatorską ale jednak lustrzankę. Dawała robić zdjęcia jak małpa, ale dawała też spore możliwości pracy manualnej.
Z czasem wymieniłem standardowy obiektyw na znacznie lepszy, ze stabilizacją obrazu (eliminacją drgań), dorobiłem się drugiego szkła (długiego zooma), eksperymentowałem z adaptacją obiektywu z Zenita (miały naprawdę dobrą optykę), mieszkiem do makrofotografii. Nabyłem porządną, choć niesystemową lampę błyskową, zacząłem jeździć na plenery, dokształcać się i eksperymentować na tyle, na ile środki pozwalały (wbrew pozorom fotografia to było dość drogie hobby, sama klisza kosztowała wtedy kilkanaście złotych, wywołanie, skanowanie kolejne naście lub dziesiąt, a wszystko dla 24 lub 36 uchwyconych klatek, z których dawało się pokazać oficjalnie jedną, czasami dwie). Ale dawało to wiele frajdy samo w sobie, no i pozwalało gdzieś backupować wspomnienia.
Trochę z czasem możliwości tego zestawu zaczęły być zbyt małe, czegoś mi brakowało ciągle, pozostawał jakoś pewien niedosyt. Trafiła się w końcu okazja, część profesjonalnych fotografów wchodziła już w erę cyfrową, używane body analogowe dość mocno wtedy potaniały. I tak w moje ręce trafił używany ale sprawny EOS3. To już była całkiem porządna lustrzanka półprofesjonalna, o bardzo dużych jak dla mnie możliwościach. EOS300 poszedł do plecaka jako body zapasowe z założonym negatywem „na wszelki wypadek”. Dokupiłem do trójki gripa (battery packa), co dodało gabarytów z dołu, wagi, można było załadować zamiast drogiej baterii komplet 8 paluszków AA, uchwyt w pionie był znacznie pewniejszy a sam aparat w ręku stabilniejszy.
W międzyczasie praktycznie skończyłem fotografowanie na negatywach. Robiłem zdjęcia głównie na pozytywach (slajdach), jedynie na jakieś ważne uroczystości rodzinne brałem jeszcze klasyczny negatyw (negatywy dużo więcej błędów przy robieniu wybaczają, można zawsze skorygować wynik przy naświetlaniu odbitek i tym samym uratować zapis uroczystości).
To co dawało największą frajdę w pozytywach to możliwość wyświetlania ich na ekranie (nie, nie tym komputerowym, takim „szkolnym”, takim rozwijanym płótnie, czy też po prostu białej ścianie) w domu, w rozdzielczości ograniczanej jedynie ziarnem filmu, czyli nadal jeszcze poza zasięgiem obecnych monitorów. Zimowy wieczór, zasłonięte żaluzje w domu, szum wentylatora chłodzącego żarówkę w rzutniku, obraz na całej ścianie w pokoju i zdjęcia przywołujące lato.
Swoją drogą przy dużym ekranie doskonale było widać wszystkie niedoskonałości optyki i przede wszystkim błędy fotografa, doskonałe poletko do nauki. Jednym z głównych (poza socjalizacją oczywiście i obowiązkowym oddaniem hołdu swojemu systemowi) elementów życia klubu fotograficznego była prezentacja w pubie swoich prac i wspólne wytykanie tego, co można było zrobić lepiej.
Gdy pojawiają się dzieci pewne rzeczy w życiu się zmieniają, trudno wziąć na wyjazd dodatkowy plecak załadowany tylko sprzętem fotograficznym, statyw (jak porządny to dość ciężki i nieporęczny, ale bez niego trudno było zrobić dobre zdjęcie „płynącej” wody czy „selfie” w terenie) i bujać się z tym po górach. Trzeba było zastosować zamiennik w postaci „małpy”, tym razem już cyfrowej dla wygody, a w plecak zapakować pieluchy, butelki, dziecięce ciuchy. Małpa miała jednak możliwość nastaw ręcznych, jakieś więc namiastki fotografii „prawdziwej” ciągle były w użyciu. No i był to Canon, kultowi trzeba być wiernym.
W międzyczasie, jako że dzieci zaczynają być nad wyraz ruchliwe i trudne do złapania w kadrze (a i dostępność oraz przystępność cenowa elektroniki była całkiem niezła), przewinęła się też kamera cyfrowa z dyskiem HDD i z możliwością robienia zdjęć. Ale i to nie potrwało w sumie długo, powoli wszystko wyparły komórki z ich coraz większymi możliwościami. Poza możliwościami przede wszystkim decydowała praktyczność, telefon się brało praktycznie zawsze, aparat czy kamera zaś były czymś dodatkowym, trzeba było dla nich znaleźć dodatkowe miejsce w bagażu.
Tak na marginesie, to osobiście niespecjalnie lubię fotografię komórkową, zdjęcia jak z obrazka mocno podkolorowanego i sztucznie obrobionego. Oczywiście „atrakcyjnością” nie przebije się algorytmów kompilujących zdjęcia seryjne robione przy różnych nastawach w jeden obraz, wygładzających zmarszczki, łączących fragmenty rozjaśnionego tła z jednego nastawu z przyciemnionym pierwszym planem z drugiego nastawu czy też dających pogłębienie ostrości poprzez łączenie ujęć zrobionych przy kolejnych ogniskowych, super błękitne niebo, ożywione kolory. Dla mnie taki obraz jednak jest równie prawdziwy jak potrawa na zdjęciu reklamowym smaczna, zdecydowanie bardziej wolę surowy, naturalny, z błędami ale prawdziwy obraz chwili.
Dzieci mają to do siebie, że w pewnym momencie dorastają, więc i można z czasem wrócić do swoich hobby. Przeskoczyłem erę cyfrowych lustrzanek (choć bardzo mnie wcześniej kusiło, nie powiem, cenowo jednak się mocno gryzło z rzeczywistością, tańsze body małoobrazkowe wymagało praktycznie wymiany posiadanych obiektywów, pełnoklatkowe były zbyt drogie jak na moje możliwości) i przed ważną uroczystością rodzinną, trochę na chybcika, kupiłem kilka lat temu bezlusterkowego EOSa RP. Co najważniejsze całość osprzętu, obiektywy, lampa etc. pasowały, konieczna była jedynie przejściówka (niedroga w zestawieniu z cenami szkieł) z systemu lusterkowców EF na nowy system bezlusterkowy R.
Oczywiście wkrótce się okazało, że do robienia filmów konieczna jest jednak wymiana obiektywu, bo ostrzenie w starym, mimo silniczka USM, było zdecydowanie za głośne i mocno w filmie słyszalne, więc i zawartość torby się trochę pozmieniać musiała (nie żebym nad tym faktem jakoś ubolewał, jedynie kieszeń płakała). Uniwersalny, praktyczny zoom 24-240 zastąpił dwa inne, doszedł jasny stałoogniskowiec do robienia filmów (i przy okazji jakiej takiej makrofotografii), zamiast rolek slajdów weszły karty pamięci, mikrofon, baterie, ładowarka i powerbank, ubyło niestety trochę miejsca na filtry. Doszedł też ostatnio w końcu grip i z małego aparaciku, jakim RP jest, zrobiło się całkiem przyjemne narzędzie do zabawy.
Ciągle jeszcze plecak ze statywem z szafy pomiaukują przypominając o sobie i tęskniąc za górami, na razie jednak torba wypełniona po brzegi musi wystarczyć. Tym bardziej, że torbę daje się bez problemu włożyć do motocyklowego kufra, z plecakiem i statywem potrzebne byłyby chyba hinduskie metody opakowania motocykla.