_

Kolejne wspomnienie z intensywnego szkoleniowo 2022. Tym razem odważyłem się ruszyć trochę dalej, a konkretnie przez Polskę na południe, do Lasówki w Kotlinie Kłodzkiej. Trochę już miałem kilometrów przejechanych, kilka dalszych wyjazdów na Mazury, zapisałem się więc na szkolenie turystyczne u Motopomocnych z jazdy szosowej na drogach publicznych. Dowiedziałem się kto z regionu jedzie, umówiłem się i pojechaliśmy razem ze Stanisławem.

Spakowałem się bardzo kompaktowo, wyżywienie miało być na miejscu zapewnione, pościel, ręczniki też, więc jedynie podstawowe rzeczy, bielizna, spodnie, bluza, buty, klapki, kosmetyczka, wszystko bez problemu weszło do kufra (no i schowka, ech ten NCek z tym swoim bagażnikiem zamiast baku).

Sama podróż całkiem przyjemna, początek drogami lokalnymi, za Świeciem wzdłuż Wisły i dopiero za Bydgoszczą już trochę więcej tranzytem. Łącznie z jakimś pobłądzeniem po drodze (kawałek drogi nieznany nawigacji był się okazał) wyszło do Lasówki prawie 700 km. I prawdę powiedziawszy wcale nie miałem dość jazdy.

Zastanawiałem się całkiem mocno, skoro dopiero osiemnasta, słońce jeszcze świeci, robić jakoś nie ma co, to czy jeszcze gdzieś nie pojeździć po okolicy. No ale nie pojechałem, bo dość szybko zaczęło się dziać to, co zazwyczaj się dzieje, gdy się pojawia kilka motocykli. Za chwilę podjechały następne i dość szybko temat wycieczki wieczornej zszedł na dalszy plan. Trzeba było poznać się z uczestnikami szkolenia, omówić czym kto jeździ i jak, jakie ma akcesoria ciekawe przy moto i takie tam mocno motocyklowe tematy. Za chwilę zresztą płonęło ognisko, na grillu przygotowane przez gospodarza mięsa i kiełbasy na kolację i zeszło szybko do nocy przy pogaduchach i witaniu kolejnych uczestników.


Sama baza to typowy, zrobiony pod turystów obiekt średniej chyba wielkości, kilkanaście pokoi na trzech chyba poziomach plus zdaje się drugi budynek. Czysto, schludnie, gospodarskim okiem doglądane. Na gościnność zarządzającego tym przybytkiem też narzekać w żaden sposób nie mogę.

I jedno na pewno o tym „Smoczym Dworze” można powiedzieć, że śniadania i kolacje grillowe były naprawdę tip top, jak to mówią u nas, na bogato i smacznie.

Późnym już wieczorem pojawił się dopiero nasz instruktor, mój imiennik zresztą. Tomka poznałem rok wcześniej na szkoleniu z jazdy precyzyjnej. Na wstępie naszej znajomości nie pozwoliłem mu się przejechać po placu moim Żółwiem (no bo jak tak w ogóle można chcieć, przyjechał się szkolić a moim nowiuśkim cackiem, co to ledwo miesiąc wcześniej odebrałem chce próbować). Stałem wtedy i rozmawiałem sobie z uczestniczką szkolenia (Anią jeśli dobrze zapamiętałem), jeszcze trochę czasu do rozpoczęcia było, podchodzi naraz taki trochę wielkolud, przywitał się grzecznie, sympatycznie, chwilę pogadaliśmy. I z taką propozycją do mnie wystąpił, czy może. Minę musiałem zrobić nr 723, mocno odstraszającą, bo grzecznie, że oczywiście rozumie, że nie każdy pozwala swojej maszyny dosiadać innym. Potem wziął Afrykę od Ani i zaczął cudować na placu. Szczęka mi opadła i się trochę na bok potoczyła, ledwo znalazłem i na miejsce wstawiłem. No i okazało się, że to jest właśnie jeden z instruktorów na szkoleniu. Dobry początek znajomości z instruktorem to podstawa, nieprawdaż? Potem widzieliśmy się kilka razy przy okazji szkoleń z pierwszej pomocy, jazdy precyzyjnej i drogowej, duży i wesoły człowiek, na pewno nie jest z nim nudno.

Na szkoleniu przekrój motocykli dość szeroki, królowały cztery GSy, dwa Bandity, jedna Kawa ER-6n – typowy sport, Suzi Stacha, mój Żółw. No i Vespa 300, śliczny skuterek dzielnie dotrzymujący kroku większym maszynom.

Rano po śniadaniu krótka odprawa i zaczęliśmy szkolenie. Najpierw głównie jazda w grupie, każdy po kolei kawałek prowadził tą naszą kawalkadę 10 motocykli. Co jakiś czas postój (po drodze m. in. zobaczyliśmy Zamek Leśna Skała w Szczytnej), omawianie przez instruktora błędów, uwagi i dalej w trasę.

Aż w końcu przejechawszy dłuższy kawałek, kiedy Tomek objął znowu prowadzenie zaczęło się. Wiedziałem dobrze, że coś się święci, oj wiedziałem. Padło hasło, że pomylił drogę i musimy zawrócić. Akurat! Pierwsza zawrotka poszła mi bardzo ładnie, na raz tzw. u-turn zrobiłem na wąskiej dość drodze (tu mocno przydały się te godziny ćwiczeń na placu wyrobione po szkoleniach z jazdy precyzyjnej) i czekałem na resztę zadowolony z siebie. Kawałek przejechaliśmy i ponownie, że jednak nie, że znowu musimy zawrócić. No więc znowu zawracam i tu już coś nie pykło. Czy mi się Żółw z lekka za mocno pochylił, czy spojrzałem (a motocykl jedzie tam gdzie patrzysz) na tą skarpę, w każdym bądź razie odruchowo chyba dodałem gazu (taki nawyk miałem już z placu wyrobiony, tracisz równowagę – dodaj gazu, motocykl tak jest skonstruowany, że się wtedy wyprostuje) i … wylądowałem poza szosą.

Jak to określiła później Beata, znajoma motocyklistka motogymkhanę ostro trenująca, kobyłka się zmęczyła i położyła odpocząć. Może i coś w tym było, ale wyciągnąć potem tę kobyłkę z tej podmokłej łąki było faktycznie trudno. Próbowałem znaleźć miejsce z mniejszym nachyleniem bądź krótszą skarpą ale ni hu hu. Potem w końcu Tomek spróbował objechać po polu, ale tylko się zakopywał w bagno, wreszcie we trzech na pych udało się ściągnąć tego upartego osiołka na drogę.

Nie muszę dodawać chyba, że zmęczony nieziemsko i bardzo skwaszony byłem po tym wszystkim. Wprawdzie straty żadne, deflektor stopy lewy tylko odpadł (po powrocie przyklejony na miejsce), gmole i handbary wykonały dobrze swoją robotę. Ale myśli by rzucić to wszystko i wracać do domu długo krążyły jeszcze po głowie.

No ale nie rzuciłem. Pojechaliśmy już bez przygód na Spaloną i zaczęliśmy trening z jazdy po górach. Czyli jedziemy w górę do schroniska i zjeżdżamy w dół, w górę i w dół. I tak w kółko te kilkanaście kilometrów ładnego, krętego odcinka drogi. Za każdym razem trójkami z odstępami sporymi, uważając normalnie na ruch (mały bardzo na szczęście), bo droga publiczna. Za jedną z trójek zawsze instruktor. I na górze i na dole pogadanka, omówienie błędów i nowy element do ćwiczenia w kolejnym przejeździe.

Przerwa obiadowa w Osmelakowej Dolinie, smażony pstrąg naprawdę dobrze zrobiony (byłem tam także kilka tygodni później z rodziną w trakcie wakacji, połowinka znająca się na rybach jak mało kto potwierdziła moje wrażenia). I dalej omawianie sytuacji, rozrysowywanie jazdy w zakrętach i znowu powrót na drogę do Spalonej i znowu góra dół. Deszcz w międzyczasie pokropywał czasami, ale zważywszy na prognozy było wręcz idealnie, jedynie w trakcie gdy jedliśmy mocniej popadało.

Pod koniec dnia przejechaliśmy się jeszcze po Bystrzycy Kłodzkiej, kawałek po rynku, brukiem po schodach przez moment, w lekkiej mżawce ciekawie było, nie powiem. Ale też zobaczyliśmy dla kontrastu Bystrzycę od drugiej strony, mniej znanej, bardziej obdrapanej. Pamiątkowe zdjęcia i powrót do bazy.

Powrót Tomek urządził z wycieczką przez Czechy tudzież rajdem lekko terenowym. A tempo też narzucił na początek takie, że utknąwszy na serpentynach za jakimś maruderem w puszce przez chwilę dłuższą doganiałem później grupę jadąc mocno na czuja. Tym razem intuicja też mnie nie zawiodła, wreszcie w oddali, za którymś zakrętem dostrzegłem końcówkę grupy i w końcu przed samą granicą doszlusowałem do reszty. Jedynie Vespa z nami nie pojechała, co zważywszy na wielkość jej kół i teren, po którym jechaliśmy było całkiem rozsądnym.

Po powrocie czekało już rozpalone ognisko i ruszt, za chwilę było mięso, surówki, chleb. Gospodarz nam powiedział, że już szykował piekarnik, bo nad Lasówką przeszła burza z oberwaniem chmury. Ot górskie prawidłowości, my dosłownie kilka kilometrów dalej jeździliśmy z lekkim tylko pokropywaniem.

Wieczór zakończył się tradycyjnie, pogawędkami do późnej nocy. Integracja na pełnej.

Następny dzień już miej techniczny, ćwiczenia z jazdy w grupie i przede wszystkim zwiedzanie okolicy. Była słynna droga stu zakrętów, mocno przereklamowana moim zdaniem, asfalt mocno dziurawy, mało przyjemności z motocyklowej jazdy. Odcinek na którym poprzedniego dnia trenowaliśmy był pod tym względem o niebo ciekawszy.

A na koniec szkolenia zajechaliśmy na duży parking i były ćwiczenia wszelakie (a raczej ich zajawka) z jazdy precyzyjnej. I tu Żółw mógł pokazać, że zdarzenie z poprzedniego dnia było po prostu głupią wpadką. Na koniec treningu Tomek zarządził konkursy, zatrzymanie i ruszenie bez podparcia, ciasne zawracanie i jazda jak najwolniejsza. W pierwszym ex-aequo pierwsze miejsce, jedną próbę spaliłem przez głupotę zwykłą (zachciało mi się testować wolniejsze podejście). W zawracaniu trzecie, co jak na tak mało zwrotny motocykl z promieniem skrętu na poziomie sportów jest niezłym wynikiem. Tu Vespa poza konkurencją jakąkolwiek była. W ostatniej konkurencji przegrałem finał, przez Tomka oczywiście, bo przed samym startem kazał wyłączyć silniki, coś omówił. I jak przyszedł moment startu ja mu gaz a Żółw tylko zawył. Bieg w automacie po wyłączeniu na neutralny przechodzi, zapomniałem głupi włączyć. Ale może i dobrze, bo po wszystkim „nagrodą” okazał się jeżdżący z nami plecaczek (żona jednego z uczestników, tego który był moim konkurentem w finale). Ot cały Tomek żartowniś.

Po późnym obiedzie pożegnania z sympatyczną bardzo ekipą i rozjazd wieczorem. Ja ze Stachem pojechaliśmy przenocować do pobliskiego Lądka Zdroju, mam tam bliską całkiem rodzinę, która przed pandemią prowadziła agroturystykę, więc nie było sensu szukać noclegu gdzie indziej.

Rano Stach pojechał w kierunku Czech, ja ruszyłem do Gdańska, dość podobną co dojazdowa trasą. Przez większość drogi miałem dużo szczęścia, zatrzymałem się na tankowanie – ulewa, na obiad – oberwanie chmury. I dopiero za Bydgoszczą szczęście mnie opuściło, jadąc przez Bory Tucholskie trochę zmokłem, zatrzymać się nie było gdzie. To bardzo romantycznie brzmi „jechać prosto w bramę tęczy”, ale trochę podstawowej wiedzy skąd się ta tęcza bierze i cały romantyzm się nagle ulatnia. No ale przynajmniej nie przemokłem do szczętu, jak spotkani na postoju motocykliści wracający z wycieczki po Alpach, a jechałem raptem ze 20 minut za nimi tą samą trasą.

Jak oceniam szkolenie? Bardzo jestem zadowolony, to niewątpliwie. Dało mi dużo materiału do przemyślenia i opanowania, niektóre rzeczy wprawdzie dopiero po powrocie załapałem, takie np. dociskanie podnóżków i jego efekt dla skrętu. Jak sobie już na spokojnie przećwiczyłem, to okazało się proste i bardzo efektywne, kwestia wyrobienia teraz nawyku. Przygoda z łąką i upadkiem? Cóż, najprzyjemniejsze może nie było, ale też bardzo dużo nauczyło. Zwłaszcza jak bardzo plac różni się od drogi, gdy dochodzi stres. I ile trzeba jeszcze poćwiczyć.

Poznałem też fajnych ludzi, z Piotrkiem widzieliśmy się zresztą jakiś miesiąc później na motointegracji na Podlasiu. I już się cieszę na kolejne tego typu szkolenie w tym sezonie.

Zobacz również:

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *