Wszystko co dobre kiedyś się kończy. I tak po czterech dniach intensywnego jeżdżenia w Alpach trzeba było się spakować i wracać do domu. W niedzielę rano przed śniadaniem popakowane miałem już torby i kufry boczne.
Motocykle trzy wstawione do busa w nocy w sobotę, o dziwo się zmieściły bez problemów, więc Tomek jechał z nami. Torby, kufry, kombinezony, kaski i reszta powkładane po śniadaniu tak, by się nie przemieszczały, upakowanie całkiem niezłe.
Pożegnania z całą ekipą kursantów i instruktorów i odjazd. No i się zaczęło, Beata prowadziła i zaraz na wyjeździe z miasteczka pomyliła drogę i pojechaliśmy na południe. Jedziemy ekspresówką, więc do kolejnego zjazdu trzeba dojechać by zawrócić, nic to. I w tym momencie na naszej whatsapowej grupie wpada zdjęcie zapomnianej przez kogoś kosmetyczki. Zgadnijcie czyjej. Yhymmm. Głupio mi się zrobiło, no ale w końcu przejeżdżaliśmy obok, więc moja kosmetyczka została odebrana.
Droga do Wrocławia standardowo raczej, tam gdzie można ekspresówkami czy autostradami, omijając tylko korki, więc i trochę wiosek po drodze zjechaliśmy. Nudno jakoś nie było (choć droga samochodem sama z siebie jest nużąca dla motocyklisty), trochę tematów do omówienia mieliśmy, Tomek też do wesołych ludzi należy.
Postoje krótkie co dwie godziny, na pierwszym jeszcze spotkaliśmy się przypadkiem z Czarkiem i Filipem, wcześniej wyjechali ale z przyczepą jechać musieli wolniej. We Wrocławiu o 21, wypakowanie KTMa i rzeczy Tomka i kierunek Poznań. Na miejscu byliśmy po 23.
Rano jakieś śniadanie, kawa, wypakowanie motocykli i w drogę Żółwikiem do Gdańska. Najpierw ustawiłem trasę z omijaniem autostrad, ale Tomtom podsuwał ekspresówki. Więc go przestawiłem na „ciekawą” trasę. Początkowo wszystko szło całkiem fajnie, drogami lokalnymi, czasami wzdłuż eSki, później już raczej po prostu przez wsie i miasteczka.
Kawałek przed Bydgoszczą odcinek drogi był zamknięty do remontu, nie chciało mi się stawać i szukać na mapach objazdu, więc tam gdzie oczy poniosły skręcałem kierując się mniej więcej słońcem. Trochę widzę po śladzie, że pozygzakowałem, ale czas miałem więc czemu nie, jechało się fajnie.
Przejechawszy Bydgoszcz za Osiami trafiłem na znajomo wyglądający odcinek, w maju lecąc z Adamem z treningu w Międzychodzie też tam dojechaliśmy, ale widząc drogę zawróciliśmy. Tym razem było „raz się żyje” i „może to tylko kawałek, a dalej normalny asfalt”.
A wkrótce potem była mi się już przypomniała końcówka piosenki tytułowej serialu „Zmiennicy” napisanej przez Przemysława Gntrowskiego. Bo droga była do wyboru, z prawej strony szuter, z lewej kamienie w miarę równo ułożone. I każda strona miała swoje „ale”. Bo szutry dość często przechodziły w dłuższe odcinki piachu i to takiego z koleinami.
Nawet próbowałem jechać, w końcu jakoś już na szutrach sobie radziłem. No ale na piachu już niekoniecznie, zwłaszcza na oponach szosowych obładowanym motocyklem. Jak mną raz, drugi, trzeci zachwiało mocniej, to stwierdziłem, że papieru toaletowego mam tylko rolkę i może nie starczyć do końca tej drogi.
Z kolei na części brukowanej telepało niemiłosiernie. Jechałem na stojąco zgodnie z regułami sztuki a i tak dygotałem cały (w końcu jednak NCek najlepszego zawieszenia nie ma niestety). I tak widzę przed sobą długą prostą, zakręt, dojeżdżam do zakrętu i widzę długą prostą i hen w oddali zakręt, dojeżdżam do zakrętu i …
I naprawdę długo to trwało, patrząc po mapie jakieś 9-10 km tempem 10-15 km/h. W pewnym momencie myślałem już o zawróceniu, tylko tak człowiek sobie myśli wtedy „a może tam już tylko do tego zakrętu?”, „a jak się zawróci, i to ten dłuższy odcinek będzie?”. Koszmarek skończył się równo na granicy województwa, wjeżdżając w Pomorskie wjechałem w końcu na asfalt, kiepski bo kiepski, ale asfalt.
Zjeść miałem już koło Bydgoszczy, ale jakoś nic mi po trasie tomtomowej nie pasowało, na KFC/MD/BK czy hotdoga ze stacji ochoty nie miałem, później wioskami jadąc już nic zupełnie nie było. Dopiero przed Starogardem zobaczyłem przy stacje benzynowej budynek „Gospoda Chałupka”, podjeżdżam i widzę zamknięte drzwi z napisem „zapraszamy do Bistro”. No dobrze, niech już będzie to bistro. Zaparkowałem przy stacji, idę, patrzę w menu i … Ostatnie dni był tylko albo Wiener Schnitzel albo pizza albo katastrofalne włoskie bolognese. A w menu bistro tylko dwa dania, kotlet schabowy (tak wiem, trochę niby inne niż sznycel) i spaghetti bolognese. Tylko pizzy brakowało i byłby hat-trick. Życie.
Po czwartej byłem w domu, rozpakowałem się i zacząłem odkopywać z przysłanych do sprawdzenia prac. Trochę to jeszcze jednak potrwa zanim na prostą wyjdę, oj potrwa.