Po długiej drodze zmęczenie trochę się zawsze daje we znaki, więc na rozruch wybraliśmy pobliskie Udine. Tym bardziej, że prognozy zapowiadały burze zaraz po południu, w mieście łatwiej się gdzieś schować i przeczekać. Oczywiście burz nie było i o ile z rana było względnie przyjemnie chłodnawo, to w południe słońce już operowało pełną mocą.
Jakoś udało się doczytać przed ruszeniem co oznaczają kolory linii miejsc parkingowych, znaleźć niebieskie miejsce, zapłacić całkiem niedrogo (0,60 euro/h dużym fuksem trafione, kawałeczek dalej stawki były już dwukrotnie wyższe), a i postój między 13 a 14:30 bezpłatny – sjesta także widać w opłatach obowiązuje.
Jakiegoś planu zwiedzania nie mieliśmy, kilka punktów wypisanych na liście do zobaczenia, więc na luzie trochę szukając leniwie obeszliśmy to co chcieliśmy. Z nietypowych rzeczy fajne murale gdzieś w bocznej bramie wypatrzone, pomnik Vittorio Emmanuella II na koniu w parku Giardino Ricasoli, który zasadniczo podziwiać można jedynie od zadka strony, fontanna Giovanni Carrary, która jakoś tak na tak znany starożytny zabytek zupełnie nie wygląda, odkryta przypadkiem tablica D’ro Esperanto (czyli Ludwika Zamenhofa, twórcy języka esperanto).
Gdy minęło południe weszliśmy do restauracji, trochę na uboczu, poza samym centrum, coś zjeść. Niby ludzi nie było, byliśmy chyba pierwszą wchodzącą grupką gości, ale był kwadrans dopiero od otwarcia, szukać czegoś bardziej obleganego (im więcej gości tym lepsza knajpa, taka korelacja życiowa) nie mieliśmy specjalnie ochoty. Nie minął kwadrans, a restauracja była pełna jedzących Włochów, ot trafiliśmy idealnie na początek sjesty w całkiem dobre miejsce.
A po powrocie do hacjendy oczywiście nie dane mi było poczytać, trzeba było basenować, grać w ping-ponga, piłkarzyki. I kiedy tu odpocząć?
(5-07-2023)