Pogoda w końcówce października zdecydowanie nie rozpieszczała motocyklistów, albo deszcz, albo też zimno na tyle z rana, że jazda zbyt ryzykowna ze względu na słabą przyczepność. A i zajęć w tym semestrze dużo, więc jedyne co mogłem pojeździć to do pracy, gdy warunki temperaturowe były jako takie.
I niespodziewanie na początku listopada okienko pogodowe się zrobiło, więc w czwartek, do spółki ze słońcem, namówiłem Damiana na wyrwanie się wcześniejsze z pracy i tuż po południu umówiliśmy się na BP na Kokoszkach. Padło na kierunek Hel, dawno już planowałem tam pojechać, nawet kilka razy byłem dość blisko i zawsze coś przeszkadzało w dotarciu na półwysep.
Na Hel polecieliśmy opłotkami, przez Banino, Koleczkowo, trasa fajna tylko ruch niestety duży. Na samym półwyspie ruch z kolei praktycznie zamarł, niewiele samochodów, kilka motocykli minęliśmy. Asfalt bardzo fajny, zakrętów też trochę jest, tylko że w sezonie raczej zerowa przyjemność, bo droga wąska, turystów wielu, przeciskać się trudno w korkach.
Na samym półwyspie w życiu chyba ze dwa razy, raz w fokarium tramwajem wodnym i raz dawno, dawno temu na wycieczce szkolnej chyba. Niby blisko a jakoś się nie trafiło.
Po sezonie wszystkie miejscowości wymarłe praktycznie. Nie mieliśmy specjalnie dużo czasu, Damian miał ograniczenie, dzieci z przedszkola trzeba jednak odebrać o określonej porze. Dojechawszy do cypla zawróciliśmy więc i szukaliśmy jakiegoś miejsca, by odpocząć, rozprostować kości po 2h jazdy, wypić coś ciepłego. Wyjechaliśmy z Helu, minęliśmy Bór, Juratę i dopiero na końcu Jastarni był otwarty lokal, stacja benzynowa, ekhhhhh.
Powrót już na szybko, zmierzchało się powoli, godzina odbioru dzieciaków nadciągała, więc prosto do obwodnicy (z krótkim postojem na Kaczym Winklu by choć jedno zdjęcie z trasy zrobić) i obwodnicą do domu. Nic specjalnie przyjemnego. Ale jednak w końcu udało się przejechać przy znośnej pogodzie kawałek dalej niż do Sopotu.