Do laptopa jako narzędzia pracy przekonywać się musiałem długo. Pierwszy właściwie pojawił się u mnie zupełnie przypadkiem, wygrałem w jakimś konkursie radiowym na początku wieku, wysłałem na maila odpowiedź na pytanie, które padło w eterze w dość niszowej wtedy stacji radiowej. Wcześniej komputer dla mnie musiał być z oczywistych względów stacjonarny, bo było to dużo, dużo tańsze, sam mogłem dobrać komponenty jakie chciałem, sam sobie złożyłem, zainstalowałem (a i ceny laptopów wtedy były nieco kosmiczne). Zresztą składanie komputerów w latach 90. było czymś oczywistym w Polsce, tak działała zdecydowana większość firm dostarczających sprzęt. A że mi się to podobało, w końcu świetna zabawa, coś jak budowanie z kloców, trochę miałem do tego smykałki, to i składałem sobie i znajomym.
Kolejny laptop ponad 10 lat temu trafił już do mnie planowo, Toshibka nie dała rady pociągnąć z nowym oprogramowaniem, dusiła się. Po reinstalacji oprogramowania trafiła do rodziny, zresztą po lekkich modyfikacjach, zmianie dysku na SSD, dołożeniu pamięci funkcjonuje do dzisiaj. Sam kupiłem bardzo okazyjnie (początek roku, model zastąpiony przez nowsze generacje) dużego Acera i zasadniczo stał się dla mnie podstawowym narzędziem. Zwłaszcza jak w pandemii połowinka przejęła do pracy zdalnej gabinet, w którym stoi komputer stacjonarny, ja z laptopem wędrowałem między kuchnią a poddaszem, gdzie prowadziłem zajęcia.
Niestety sprzęt intensywnie użytkowany ulega naturalnemu zużyciu. Klawiatura w Acerze zaczęła się robić zawodna, niektóre klawisze nie łapały za pierwszym dotknięciem, trzeba było mocnie stuknąć, ekran zaczął migać (taśma łącząca ekran się zużyła) i coraz bardziej trzeba było go odchylać by działał bez migotania. A że unieruchomiony na szpitalnym łóżku miałem w końcu trochę czasu na przeszukiwanie ofert, czas również był dobry na zakup elektroniki, bo początek roku to okres wymiany sprzętu w firmach i oferowanych modeli przez producentów na „nowszą” generację, znalazłem w końcu coś dla siebie zanim Acer ostatecznie odmówi współpracy.
I tak w moje ręce trafił poleasingowy HP EliteBook 850. Wprawdzie jest to tylko 15.6″, na 17″ pracuje się zdecydowanie wygodniej. W 15.6″ zalecana skala przy tej samej rozdzielczości to 125% powiększenia, więc na ekranie mieści się mniej. No ale 17″ przez te 10 lat stały się trochę niszowe, pozostały w ofercie głównie typowo gamingowe, w odpowiednio wysokich cenach. Na pocieszenie HP jest z ekranem dotykowym, lubię bardzo to rozwiązanie, w podróży czy innej sytuacji gdy nie ma myszki zdecydowanie dla mnie wygodniejsze niż touchpad. I sam laptop jest sporo mniejszy i lżejszy.
Dlaczego moim zdaniem warto rozważyć na poważnie zakup sprzętu poleasingowego? Oczywistym argumentem jest niższa znacznie cena, często jest to połowa lub mniej ceny sprzętu nowego. W zaplanowanym budżecie dostaniemy laptop starszej generacji (im starsza tym tańszy oczywiście), ale o lepszych parametrach, bardziej renomowanych producentów. Sprzęt jest dzielony na kategorie wg poziomu zużycia, wiemy więc czego się spodziewać. W klasie A/A+ na pewno nie będziemy mieli martwych pikseli w matrycy, uszkodzeń klawiatury, złącz etc. W dodatku sprzęt jest z roczną gwarancją, często z możliwością jej przedłużenia o kilka kolejnych lat. Sam zacząłem rozważać to źródło zakupów przekonany przez naszych informatyków. Na potrzeby pracowni komputerowych zamiast sprzętu nowego w przetargach zaczęli kupować właśnie sprzęt poleasingowy, powstawały 2-3 pracownie w cenie jednej. Kupiłem w ten sposób najpierw komputer stacjonarny dla mamy, potem jakiś monitor dla siebie, dla znajomych. W końcu kupiłem małego, taniego laptopa, nadającego się na np. wyjazdy motocyklowe, którego strata w razie czego będzie mało bolesna.
Sprzęt poleasingowy ma też swoje wady. Poza starszą generacją (jest trochę wolniejsza zazwyczaj) i nieznanym zużyciem, w sporej części laptopy te pochodzą z rynku niemieckiego, są z innym układem klawiatury. Razem ze sprzętem przychodzi zestaw naklejek spolszczających na klawisze lub klawiatura jest przedrukowywana (tak jest przynajmniej w AMSO, gdzie kupowałem swoje laptopy). W pierwszym przypadku zaklejana część klawiszy (Y i Z, cyfry, znaki interpunkcyjne, nawiasy etc.), w drugim wszystkie tracą podświetlenie samych znaków. Jak komuś nie pasuje wizualnie (albo pracuje bez oświetlenia) może poszukać klawiatury w standardowej wersji QWERTY, koszt ok. 200 zł pewnie lub też wybierać z laptopów mających klawiaturę QWERTY.
Mi się tym razem trafiła perełka, wprawdzie z klawiaturą QWERTZ, ale zero śladów użytkowania na klawiaturze, jakieś zabrudzenie tylko na pokrywie, które dość łatwo zeszło. Widać kupiony w firmie poleżał nieużywany rok czy dwa na czyimś biurku czy w szufladzie. Muszę też przyznać, że ta EliteBook, wyższa seria laptopów biznesowych HP (na to zupełnie nie patrzyłem wybierając), to jednak zupełnie inne, lepsze wykonanie, spasowanie, wzornictwo.
Natomiast markę HP wybierałem już całkiem świadomie. Kupując laptopa młodemu na początku pandemii, zaraz po ogłoszeniu lock-downu wziąłem to, co było dostępne sensownego w sklepie (wtedy jeszcze były w normalnych cenach, po miesiącu cena x2). Kupując laptopa wyjazdowego też patrzyłem na parametry głównie, też mi się trafił przypadkiem HP. Instalując na nich oprogramowanie doceniłem bardzo wsparcie systemowe klienta, łatwość wyszukiwania sterowników, aktualizacji, integracji. Loguję się na konto w HP i wszystko mam pod ręką, wykrywa moją konfigurację sprzętową i proponuje niezbędne elementy. Więc mimo jakiej takiej sprawności informatycznej wolę jednak laptop marki z dobrym wsparciem.